-Słyszy mnie pani? – ktoś mocno mną potrząsnął. – Halo? Proszę pani?
-Proszę pani, coś się stało? – czyjaś noga delikatnie mnie kopnęła.
-Czy ona oddycha? – kolejne potrząśnięcie.
-Tak, ale jest nieprzytomna.
-Zadzwońcie po karetkę! – jakieś szuranie.
-Halo? Znalazłam nieprzytomną kobietę… róg Baker Street i Street Hall… dobrze. Zaraz tu będą.
Nie
wiem kto miał po chwili przyjechać na róg Baker Street i Street Hall,
ale po chwili zrobiło się strasznie głośno. Wyły syreny, trzaskały
drzwi, ktoś krzyczał. Poczułam jak czyjaś ręka łapie mnie za nadgarstek,
a następnie delikatnie dotyka szyi. To co działo się potem było
zdecydowanie mniej delikatne. Dwie pary rąk mocno mnie chwyciły i
uniosły w górę, bym parę sekund później wylądowała na jakimś miękkim
łóżku na kółkach. Gdzieś trzasnęły drzwi i hałas tłumu zaczął się
oddalać.
Spróbowałam
otworzyć oczy. Nie wyszło. Kilka następnych prób także skończyło się
fiaskiem. Wszystko mnie boli. Powinnam zadzwonić do… do kogo powinnam
zadzwonić?! Spróbowałam sobie przypomnieć kogokolwiek bliskiego, ale to
na nic. Wszystkie twarze były zamazane i rozpływały się we mgle. Tylko
jedna była wyraźna.
Colen. Gdzie jest Colen?
W
końcu udało mi się otworzyć oczy. Nade mną wisiała twarz na oko
czterdziestoletniego mężczyzny. Miał krótkie brązowe włosy , niebieskie
oczy i dwa podbródki. Klasyczny facet w wieku średnim.
-Proszę pani, czy pani mnie słyszy? – spytał.
Delikatnie pokiwałam głową.
-Dobrze.
Ile pokazuję palców? – w odległości około pół metra od mojej twarzy
zaczął machać ręką z czterema wyprostowanymi palcami.
-Cz-cztery – jęknęłam wstając.
-Proszę się położyć! – zaprotestował.
-Muszę
wrócić do domu – powiedziałam odpinając wszystkie szelki po kolei.
Potem zajęłam się rurkami z wszelkimi płynami i różnymi urządzeniami,
które już zdążył mi podłączyć.
-Skontaktujemy się z pani rodziną, gdy tylko dojedziemy do szpitala – to otrzeźwiło mnie do reszty.
-Nie
muszę jechać do szpitala! Jestem zdrowa. Każdemu czasem zdarza się
zasłabnąć. Źle spałam, więc to z pewnością dlatego – tłumaczyłam się
gestykulując gwałtownie rękoma.
-Proszę się położyć! Wszystkiego dowiemy się w szpitalu!
Facet
nie pozostawił mi innego wyboru. Przepchnęłam się obok niego i siłą
otworzyłam tylne drzwi karetki. Nic za nami nie jechało. Nie namyślając
się zbytnio wyskoczyłam z pojazdu. Zderzenie z asfaltem było dosyć
bolesne i rozdarło mi skórę na ramionach, kolanach i łokciach. Nie mniej
wszystkie rany niemal natychmiast zaczęły się goić, więc gdy znikałam
pomiędzy najbliższymi budynkami nie miałam nawet najmniejszego
zadrapania.
Nie wiem czym mnie nafaszerowałeś Colen, ale dzięki.
Zostawiłam
za sobą zdezorientowanego pielęgniarza i ładne, szerokie bulwary, teraz
biegłam ciemnymi uliczkami aż wbiegłam do pustego zaułka. Wzięłam
głęboki wdech i skupiłam swoje myśli wokół jednego miejsca. Colen. Chcę
wrócić do domu Colena.
Moje
życie nie zawsze tak wyglądało.Jeszcze sześć tygodni temu byłam
przykładną uczennicą i dobrą koleżanką. Potem w moje życie wkroczył
Ladislaus Wodostocki. W swoim pokrętnym toku rozumowania, stwierdził, że
moje życie jest zbyt piękne. Dlatego za swój życiowy cel postawił sobie
przeobrażenie go w koszmar. No i proszę. Udało mu się. Moje życie od
sześciu tygodni to jedno pasmo nieszczęść.
Tamten
pamiętny dzień, w którym w moje życie wkroczyła Ladislaus był dla mnie
niesłychanie ważny. Miały przyjść wyniki konkursu z języka japońskiego.
Miałam napisać próbny egzamin gimnazjalny. Miałam załatwić tysiące
innych pomniejszych spraw. Iść na zakupy z koleżankami. Spotkać się z
chłopakiem. Zacząć organizować przyjęcie urodzinowe. Niestety żadna z
tych czynności się nie wydarzyła.
Miałam
oprowadzić go po szkole. Nic trudnego, nie był pierwszym uczniem,
któremu miałam pomóc się zaaklimatyzować. Ale w Ladislausie było coś
innego. Coś, czego nie miał w sobie nikt inny. Na wskutek tego "czegoś"
znalazłam się w martwym punkcie mojego życia.
Gdzie
mieszka Colen? Mam kiepska orientację w terenie. Przynajmniej raz w
tygodniu muszę gdzieś się zgubić. Co przy aktualnym trybie życie nie
jest zbyt pomocne.
Nagle
poczułam w kieszeni wibrowanie. Szybko wyjęłam telefon i zerknęłam na
wyświetlacz. Colen! Dzięki bogom, on zawsze wie kiedy jest potrzebny.
-Gdzie jesteś?! - warknął, uprzedzając mnie.
-Trochę się pokomplikowało. Wszystko wytłumaczę ci w domu - obiecałam.
-A kiedy tu będziesz?!
-Ehh... tu czyli.... - jęknęłam.
Już widzę jak wznosi oczy do nieba i przeklina w myślach wszystkich bogów, którzy aktualnie przychodzą mu do głowy.
-Adres
nic ci nie powie, prawda? Nie, oczywiście, że nie. Gdzie jesteś? Albo
inaczej. Czy z tego miejsca, w którym jesteś trafisz przed galerię
handlową?
-Nie - zapewne uniósł pustą rękę w geście pańskim.
-A gdzie trafisz?
-Ee... na plac główny - odpowiedziałam po chwili.
-Już po ciebie jadę - nie czekając aż powiem coś więcej rozłączył się.
Dziękujmy
światu za ludzi takich jak Colen. Facet jest zawsze i wszędzie,
wszystkich ochrzani, każdemu przywali. Do rany przyłóż. Naprawdę.
Wyszłam
z powrotem na główną ulicę. Karetki ani pielęgniarza brak. Jakaś dobra
wiadomość tego dnia. Ale... dlaczego zemdlałam? Nic mi nie było...
najwyższy czas wybrać się na badania.
W
drodze na główny plac minęłam zabytkowe kamienice, starą fontannę i
bibliotekę - niegdyś moje ulubione miejsca. Biblioteka mieści się w
ogromnym gmachu wybudowanym w gotyckim stylu. Zajmuje całe piwnice i
pierwsze piętro. W wakacje pracowałam tam jako stażystka i niemal nie
wychodziłam na zewnątrz, a moi rodzice nie mogli prawić mi morałów z
tego powodu. Z resztą - lepsze to niż "szlajanie" się z podejrzanym
towarzystwem, jak to określiła kiedyś moja mama.
Co być powiedziała, moja kochana rodzicielko gdybyś zobaczyła mnie teraz? Dobrze, że nie wiem.
-Jak długo zamierzasz tam stać?! - warknięcie znajomego głosu sprowadziło mnie na ziemię. - Nie mam czasu się z tobą użerać!
Nawet
nie zauważyłam, że dotarłam do celu, a po drugiej stronie ulicy Colen
zaparkował samochód i wydzierał się z niego jak najgłośniej potrafił. Z
pewnością słyszeli go wszyscy w obrębie dwóch najbliższych ulic.
Szybko
przemieściłam się i ulokowałam na siedzeniu pasażera. Colen uśmiechnął
się delikatnie co w jego przypadku jest niesłychaną rzadkością. Kiedy
się uśmiecha odsłania swoje białe zęby, tak kontrastujące ze śniadą
skórą i znikają pionowe zmarszczki między brwiami - znak, że coś go
martwi. Bo Colen zawsze ma coś do zrobienia, coś co wymaga jego
bezpośredniego udziału. Jest wysoki, ma prawie 1,90m i dobrze zbudowany.
Zawdzięcza to codziennym, kilkugodzinnym treningom na które zawsze
znajdzie czas. Czasem, gdy przebudzę się w nocy słyszę jak uderza w
worek treningowy w pokoju obok albo jak biega na podwórzu. Jednak
największą uwagę zwracają jego oczy. Nie są zbyt duże, ale ich jasny
kolor optycznie je powiększa. Ich intensywną jadeitową barwę zawsze
dostrzegam jako pierwszą. Dopiero po niej zwracam uwagę na resztę jego
osoby. Tym razem ubraną w spodnie moro, czarną bokserkę i ciemne,
ciężkie buciory. Żołnierz pierwsza klasa.
-Dzięki - powiedziałam uśmiechając się lekko. - Że po mnie przyjechałeś.
-A
miałem inny wybór? Gdybyś błądziła zbyt długo po mieście sama mógłbym
przyjechać po twoje zwłoki. Wolę cię żywą - jego uśmiech poszerzył się.
- Pomimo tego, że jesteś wtedy bardziej wnerwiająca - kpi sobie ze mnie
cham!
- Chodząca doskonałość może każdego niedoskonałego człowieka wyprowadzić z równowagi - zgodziłam się z nim.
-A w czym niby jesteś taka idealna?
-A w czym nie?
-A w czym tak?
-Lepiej powiedz w czym nie!
-Zapytałem pierwszy!
-A ja chcę pierwsza odpowiedź!
W
takich chwilach wewnętrzne dziecko Colena przejmowało nad nim kontrolę.
Nie liczyło się, że znajdujemy się w terenie zabudowanym i trzykrotnie
przekraczamy dozwoloną prędkość przez jego wybuchy emocji. Nie liczyło
się, że jechaliśmy drogą z niebezpiecznymi zakrętami i mnóstwem innych
pojazdów. Najważniejsze było uzyskanie odpowiedzi. Nie ważne jakim
kosztem. Po prostu chciał udowodnić swoje racje.
-Co będę z tego miał?
-Absolutnie nic.
-Nie opłaca mi się.
-A mi niby tak?
- Tak.
-Dlaczego?
-Bo ja tak chcę!
-Zdajesz sobie sprawę, że ta rozmowa nikogo nie śmieszy?
Otworzył
usta, wziął głęboki wdech, po czym je zamknął. Jego uśmiech zniknął.
Zastąpiła go wąska linia. Mars wrócił na czoło. I w tym momencie zaczął
się koszmar. Colen zamiast wytaczać dziecinne "Ja chcę" i "Bo tak"
zaczął się na mnie wydzierać:
-Czy
ty myślisz, że moim jedynym zadaniem jest pilnowanie twojego tyłka?!
Pomyślałaś, że Ladislaus może w każdej chwili znaleźć się w pobliżu i
skręcić ci kark albo gorzej?! Może zostawić cię na powolną śmierć! Może
cię porwać i torturować! Ale nie! Dziecko szczęścia i tęczy jest
bezpieczne! Nic się nie stanie, bo ty masz widzi mi się! To nie są
zajęcia! Na zewnątrz nikt ci nie pomoże! Jeśli Wodostocki cię dorwie
jesteś zdana na jego łaskę!
-Bez przesady - mruknęłam w trakcie jego monologu.
-Słucham?! - ryknął. - Jakie bez przesady?!
-Jest w moim wieku. Może starszy o dwa lata. To niemożliwe by był takim zagrożeniem! -powiedziałam spokojnie.
Nie będę się darła niczym nastolatka, dla której brakło "BRAVO" w kiosku. Nie jestem neandertalczykiem.
-Dwa lata - prychnął. - Dwa lata starczy od ciebie to on był. W 1865.
-Słucham?! - wytrzeszczyłam oczy ze zdumienia. Chyba jednak podniosę głos...
Colen spojrzał na mnie z kpiną.
-Nie
wiedziałaś? Ladislaus Wodostocki od 1865 ma dziewiętnaście lat. W
zabijaniu trenowano go od urodzenia. Nie masz z nim szans choćbyś
trenowała całe życie.
-Ok, może masz rację - wbiłam się głębiej w fotel.
Milczeliśmy
do końca podróży. Nie wiedziałam, że Ladislaus jest tak stary. I że
tyle potrafi. To dowodzi, że udało mi się uciec cudem. W prawdziwym
pojedynku nie mam z nim szans. Jestem trudem. Jestem cholernym trupem.
Chyba zacznę kopać sobie grób. A w następnej wizycie do miasta wybiorę
trumnę. Jakąś ładną, z inspirującym cytatem. Takim z jajem. I najwyższy
czas zacząć poszukiwania oryginalnego napisu na nagrobek. Coś w stylu:
"No i na co się tak gapisz? Też wolałabym się opalać na plaży!" To dobry
plan. Genialny. Przy odrobinie szczęścia zdążę przed śmiercią.
Nie
zwracając uwagi na Colena wysiadłam, gdy tylko samochód się zatrzymał.
Najwyraźniej nie był to taki dobry pomysł, ponieważ chłopak
zmaterializował się przede mną zanim zdążyła zrobić pierwszy krok.
Szybko. Za szybko.
-Nie - powiedział, chwytając mnie za ramiona. - Nie wolno ci.
-Co nie?! - sarknęłam.
-Wiem co chcesz zrobić. Zabraniam ci.
-Więc oświeć mnie! Powiedz mi czego chcę, bo ja nie mam zielonego pojęcia! - warknęłam.
-Chcesz
się zamknąć w jakimś odległym kącie, z dala od wszystkich. Chcesz
przeczekać, tak jak przeczekałaś w ukryciu przed światem cale swoje
życie - powiedział akcentując ostatnie słowa.
-Byłam szczęśliwa! - wyrwałam mu się. Miał rację. Chcę się schować. Im szybciej tym lepiej.
Ruszyłam w kierunku drzwi frontowych, zostawiając go za sobą.
-Nie
prawda! Egzystowałaś w cieniu. Teraz zaczęłaś żyć. Twoje życie nabrało
innych kolorów niż szarość - zatrzymałam się po zrobieniu kilku kroków.
-I co mam niby z tym zrobić? Zacząć latać w stroju superwoman po mieście i zwalczać przestępczość?!
-Masz żyć. Jak nigdy nie żyłaś. Za wszelką ceną. Póki masz czas - powiedział i pobiegł za budynek.
Nie
oglądając się na zaciekawione spojrzenia reszty domowników, jak
najszybciej dostałam się do swojego pokoju. Colen chyba sobie ze mnie
żartuje! Żyłam normalnie, szczęśliwie. Miałam plany na przyszłość. A
teraz nie mam nic. Moi rodzice nie żyją. Mój dom rodzinny został
zburzony. Nie mogę chodzić do szkoły, bo spróbują mnie upchnąć do
jakiejś rodziny zastępczej albo domu dziecka. Nie mam szansy na studia i
świetlaną przyszłość. Ja już nie mam życia. "Życie" skończyło się sześć
tygodni temu.
"Życie się nie kończy. Nigdy" - szepnął głos Colena w mojej głowie. - "Żyj. Za wszelką cenę."
Chciałabym, ale.... nie potrafię.
PRZECZYTAŁEŚ? ZOSTAW SWOJĄ OPINIĘ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz