sobota, 17 stycznia 2015

Rozdział I: Żyj!


-Słyszy mnie pani? – ktoś mocno mną potrząsnął. – Halo? Proszę pani?
-Proszę pani, coś się stało? – czyjaś noga delikatnie mnie kopnęła.
-Czy ona oddycha? – kolejne potrząśnięcie.
-Tak, ale jest nieprzytomna.
-Zadzwońcie po karetkę! – jakieś szuranie.
-Halo? Znalazłam nieprzytomną kobietę… róg Baker Street i Street Hall… dobrze. Zaraz tu będą.
Nie wiem kto miał po chwili przyjechać na róg Baker Street i Street Hall, ale po chwili zrobiło się strasznie głośno. Wyły syreny, trzaskały drzwi, ktoś krzyczał. Poczułam jak czyjaś ręka łapie mnie za nadgarstek, a następnie delikatnie dotyka szyi. To co działo się potem było zdecydowanie mniej delikatne. Dwie pary rąk mocno mnie chwyciły i uniosły w górę, bym parę sekund później wylądowała na jakimś miękkim łóżku na kółkach. Gdzieś trzasnęły drzwi i hałas tłumu zaczął się oddalać.
Spróbowałam otworzyć oczy. Nie wyszło. Kilka następnych prób także skończyło się fiaskiem. Wszystko mnie boli. Powinnam zadzwonić do… do kogo powinnam zadzwonić?! Spróbowałam sobie przypomnieć kogokolwiek bliskiego, ale to na nic. Wszystkie twarze były zamazane i rozpływały się we mgle. Tylko jedna była wyraźna.
Colen. Gdzie jest Colen?
W końcu udało mi się otworzyć oczy. Nade mną wisiała twarz na oko czterdziestoletniego mężczyzny. Miał krótkie brązowe włosy , niebieskie oczy i dwa podbródki. Klasyczny facet w wieku średnim.
-Proszę pani, czy pani mnie słyszy? – spytał.
Delikatnie pokiwałam głową.
-Dobrze. Ile pokazuję palców? – w odległości około pół metra od mojej twarzy zaczął machać ręką z czterema wyprostowanymi palcami.
-Cz-cztery – jęknęłam wstając.
-Proszę się położyć! – zaprotestował.
-Muszę wrócić do domu – powiedziałam odpinając wszystkie szelki po kolei. Potem zajęłam się rurkami z wszelkimi płynami i różnymi urządzeniami, które już zdążył mi podłączyć.
-Skontaktujemy się z pani rodziną, gdy tylko dojedziemy do szpitala – to otrzeźwiło mnie do reszty.
-Nie muszę jechać do szpitala! Jestem zdrowa. Każdemu czasem zdarza się zasłabnąć. Źle spałam, więc to z pewnością dlatego – tłumaczyłam się gestykulując gwałtownie rękoma.
-Proszę się położyć! Wszystkiego dowiemy się w szpitalu!
Facet nie pozostawił mi innego wyboru. Przepchnęłam się obok niego i siłą otworzyłam tylne drzwi karetki. Nic za nami nie jechało. Nie namyślając się zbytnio wyskoczyłam z pojazdu. Zderzenie z asfaltem było dosyć bolesne i rozdarło mi skórę na ramionach, kolanach i łokciach. Nie mniej wszystkie rany niemal natychmiast zaczęły się goić, więc gdy znikałam pomiędzy najbliższymi budynkami nie miałam nawet najmniejszego zadrapania.
Nie wiem czym mnie nafaszerowałeś Colen, ale dzięki.
Zostawiłam za sobą zdezorientowanego pielęgniarza i ładne, szerokie bulwary, teraz biegłam ciemnymi uliczkami aż wbiegłam do pustego zaułka. Wzięłam głęboki wdech i skupiłam swoje myśli wokół jednego miejsca. Colen. Chcę wrócić do domu Colena. 
Moje życie nie zawsze tak wyglądało.Jeszcze sześć tygodni temu byłam przykładną uczennicą i dobrą koleżanką. Potem w moje życie wkroczył Ladislaus Wodostocki. W swoim pokrętnym toku rozumowania, stwierdził, że moje życie jest zbyt piękne. Dlatego za swój życiowy cel postawił sobie przeobrażenie go w koszmar. No i proszę. Udało mu się. Moje życie od sześciu tygodni to jedno pasmo nieszczęść.
Tamten pamiętny dzień, w którym w moje życie wkroczyła Ladislaus był dla mnie niesłychanie ważny. Miały przyjść wyniki konkursu z języka japońskiego. Miałam napisać próbny egzamin gimnazjalny. Miałam załatwić tysiące innych pomniejszych spraw. Iść na zakupy z koleżankami. Spotkać się z chłopakiem. Zacząć organizować przyjęcie urodzinowe. Niestety żadna z tych czynności się nie wydarzyła. 
Miałam oprowadzić go po szkole. Nic trudnego, nie był pierwszym uczniem, któremu miałam pomóc się zaaklimatyzować. Ale w Ladislausie było coś innego. Coś, czego nie miał w sobie nikt inny. Na wskutek tego "czegoś" znalazłam się w martwym punkcie mojego życia.
Gdzie mieszka Colen? Mam kiepska orientację w terenie. Przynajmniej raz w tygodniu muszę gdzieś się zgubić. Co przy aktualnym trybie życie nie jest zbyt pomocne.
Nagle poczułam w kieszeni wibrowanie. Szybko wyjęłam telefon i zerknęłam na wyświetlacz. Colen! Dzięki bogom, on zawsze wie kiedy jest potrzebny.
-Gdzie jesteś?! - warknął, uprzedzając mnie.
-Trochę się pokomplikowało. Wszystko wytłumaczę ci w domu - obiecałam.
-A kiedy tu będziesz?!
-Ehh... tu czyli.... - jęknęłam.
Już widzę jak wznosi oczy do nieba i przeklina w myślach wszystkich bogów, którzy aktualnie przychodzą mu do głowy.
-Adres nic ci nie powie, prawda? Nie, oczywiście, że nie. Gdzie jesteś? Albo inaczej. Czy z tego miejsca, w którym jesteś trafisz przed galerię handlową?
-Nie - zapewne uniósł pustą rękę w geście pańskim. 
-A gdzie trafisz?
-Ee... na plac główny - odpowiedziałam po chwili.
-Już po ciebie jadę - nie czekając aż powiem coś więcej rozłączył się.
Dziękujmy światu za ludzi takich jak Colen. Facet jest zawsze i wszędzie, wszystkich ochrzani, każdemu przywali. Do rany przyłóż. Naprawdę.
Wyszłam z powrotem na główną ulicę. Karetki ani pielęgniarza brak. Jakaś dobra wiadomość tego dnia. Ale... dlaczego zemdlałam? Nic mi nie było... najwyższy czas wybrać się na badania.
W drodze na główny plac minęłam zabytkowe kamienice, starą fontannę i bibliotekę - niegdyś moje ulubione miejsca. Biblioteka mieści się w ogromnym gmachu wybudowanym w gotyckim stylu. Zajmuje całe piwnice i pierwsze piętro. W wakacje pracowałam tam jako stażystka i niemal nie wychodziłam na zewnątrz, a moi rodzice nie mogli prawić mi morałów z tego powodu. Z resztą - lepsze to niż "szlajanie" się z podejrzanym towarzystwem, jak to określiła kiedyś moja mama.
Co być powiedziała, moja kochana rodzicielko gdybyś zobaczyła mnie teraz?  Dobrze, że nie wiem. 
-Jak długo zamierzasz tam stać?! - warknięcie znajomego głosu sprowadziło mnie na ziemię. - Nie mam czasu się z tobą użerać!
Nawet nie zauważyłam, że dotarłam do celu, a po drugiej stronie ulicy Colen zaparkował samochód i wydzierał się z niego jak najgłośniej potrafił. Z pewnością słyszeli go wszyscy w obrębie dwóch najbliższych ulic.
Szybko przemieściłam się i ulokowałam na siedzeniu pasażera. Colen uśmiechnął się delikatnie co w jego przypadku jest niesłychaną rzadkością. Kiedy się uśmiecha odsłania swoje białe zęby, tak kontrastujące ze śniadą skórą i znikają pionowe zmarszczki między brwiami - znak, że coś go martwi. Bo Colen zawsze ma coś do zrobienia, coś co wymaga jego bezpośredniego udziału. Jest wysoki, ma prawie 1,90m i dobrze zbudowany. Zawdzięcza to codziennym, kilkugodzinnym treningom na które zawsze znajdzie czas. Czasem, gdy przebudzę się w nocy słyszę jak uderza w worek treningowy w pokoju obok albo jak biega na podwórzu. Jednak największą uwagę zwracają jego oczy. Nie są zbyt duże, ale ich jasny kolor optycznie je powiększa. Ich intensywną jadeitową barwę zawsze dostrzegam jako pierwszą. Dopiero po niej zwracam uwagę na resztę jego osoby. Tym razem ubraną w spodnie moro, czarną bokserkę i ciemne, ciężkie buciory. Żołnierz pierwsza klasa.
-Dzięki - powiedziałam uśmiechając się lekko. - Że po mnie przyjechałeś.
-A miałem inny wybór? Gdybyś błądziła zbyt długo po mieście sama mógłbym przyjechać po twoje zwłoki. Wolę cię żywą - jego uśmiech poszerzył się.  - Pomimo tego, że jesteś wtedy bardziej wnerwiająca - kpi sobie ze mnie cham!
- Chodząca doskonałość może każdego niedoskonałego człowieka wyprowadzić z równowagi - zgodziłam się z nim.
-A w czym niby jesteś taka idealna?
-A w czym nie?
-A w czym tak?
-Lepiej powiedz w czym nie!
-Zapytałem pierwszy!
-A ja chcę pierwsza odpowiedź!
W takich chwilach wewnętrzne dziecko Colena przejmowało nad nim kontrolę. Nie liczyło się, że znajdujemy się w terenie zabudowanym i trzykrotnie przekraczamy dozwoloną prędkość przez jego wybuchy emocji. Nie liczyło się, że jechaliśmy drogą z niebezpiecznymi zakrętami i mnóstwem innych pojazdów. Najważniejsze było uzyskanie odpowiedzi. Nie ważne jakim kosztem. Po prostu chciał udowodnić swoje racje. 
-Co będę z tego miał?
-Absolutnie nic.
-Nie opłaca mi się.
-A mi niby tak?
- Tak.
-Dlaczego?
-Bo ja tak chcę!
-Zdajesz sobie sprawę, że ta rozmowa nikogo nie śmieszy?
Otworzył usta, wziął głęboki wdech, po czym je zamknął. Jego uśmiech zniknął. Zastąpiła go wąska linia. Mars wrócił na czoło. I w tym momencie zaczął się koszmar. Colen zamiast wytaczać dziecinne "Ja chcę" i "Bo tak" zaczął się na mnie wydzierać:
-Czy ty myślisz, że moim jedynym zadaniem jest pilnowanie twojego tyłka?! Pomyślałaś, że Ladislaus może w każdej chwili znaleźć się w pobliżu i skręcić ci kark albo gorzej?! Może zostawić cię na powolną śmierć! Może cię porwać i torturować! Ale nie! Dziecko szczęścia i tęczy jest bezpieczne! Nic się nie stanie, bo ty masz widzi mi się! To nie są zajęcia! Na zewnątrz nikt ci nie pomoże! Jeśli Wodostocki cię dorwie jesteś zdana na jego łaskę!
-Bez przesady - mruknęłam w trakcie jego monologu.
-Słucham?! - ryknął. - Jakie bez przesady?!
-Jest w moim wieku. Może starszy o dwa lata. To niemożliwe by był takim zagrożeniem! -powiedziałam spokojnie.
Nie będę się darła niczym nastolatka, dla której brakło "BRAVO" w kiosku. Nie jestem neandertalczykiem.
-Dwa lata - prychnął. - Dwa lata starczy od ciebie to on był. W 1865.
-Słucham?! - wytrzeszczyłam oczy ze zdumienia. Chyba jednak podniosę głos...
Colen spojrzał na mnie z kpiną.
-Nie wiedziałaś? Ladislaus Wodostocki od 1865 ma dziewiętnaście lat. W zabijaniu trenowano go od urodzenia. Nie masz z nim szans choćbyś trenowała całe życie.
-Ok, może masz rację - wbiłam się głębiej w fotel.
Milczeliśmy do końca podróży. Nie wiedziałam, że Ladislaus jest tak stary. I że tyle potrafi. To dowodzi, że udało mi się uciec cudem. W prawdziwym pojedynku nie mam z nim szans. Jestem trudem. Jestem cholernym trupem. Chyba zacznę kopać sobie grób. A w następnej wizycie do miasta wybiorę trumnę. Jakąś ładną, z inspirującym cytatem. Takim z jajem. I najwyższy czas zacząć poszukiwania oryginalnego napisu na nagrobek. Coś w stylu: "No i na co się tak gapisz? Też wolałabym się opalać na plaży!" To dobry plan. Genialny. Przy odrobinie szczęścia zdążę przed śmiercią.
Nie zwracając uwagi na Colena wysiadłam, gdy tylko samochód się zatrzymał. Najwyraźniej nie był to taki dobry pomysł, ponieważ chłopak zmaterializował się przede mną zanim zdążyła zrobić pierwszy krok. Szybko. Za szybko.
-Nie - powiedział, chwytając mnie za ramiona. - Nie wolno ci.
-Co nie?! - sarknęłam.
-Wiem co chcesz zrobić. Zabraniam ci.
-Więc oświeć mnie! Powiedz mi czego chcę, bo ja nie mam zielonego pojęcia!  - warknęłam.
-Chcesz się zamknąć w jakimś odległym kącie, z dala od wszystkich. Chcesz przeczekać, tak jak przeczekałaś w ukryciu przed światem cale swoje życie - powiedział akcentując ostatnie słowa.
-Byłam szczęśliwa! - wyrwałam mu się. Miał rację. Chcę się schować. Im szybciej tym lepiej.
Ruszyłam w kierunku drzwi frontowych, zostawiając go za sobą.
-Nie prawda! Egzystowałaś w cieniu. Teraz zaczęłaś żyć. Twoje życie nabrało innych kolorów niż szarość - zatrzymałam się po zrobieniu kilku kroków.
-I co mam niby z tym zrobić? Zacząć latać w stroju superwoman po mieście i zwalczać przestępczość?!
-Masz żyć. Jak nigdy nie żyłaś. Za wszelką ceną. Póki masz czas - powiedział i pobiegł za budynek.
Nie oglądając się na zaciekawione spojrzenia reszty domowników, jak najszybciej dostałam się do swojego pokoju. Colen chyba sobie ze mnie żartuje! Żyłam normalnie, szczęśliwie. Miałam plany na przyszłość. A teraz nie mam nic. Moi rodzice nie żyją. Mój dom rodzinny został zburzony. Nie mogę chodzić do szkoły, bo spróbują mnie upchnąć do jakiejś rodziny zastępczej albo domu dziecka. Nie mam szansy na studia i świetlaną przyszłość. Ja już nie mam życia. "Życie" skończyło się sześć tygodni temu.
"Życie się nie kończy. Nigdy" - szepnął głos Colena w mojej głowie. - "Żyj. Za wszelką cenę."
Chciałabym, ale.... nie potrafię.

PRZECZYTAŁEŚ? ZOSTAW SWOJĄ OPINIĘ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz