wtorek, 20 stycznia 2015

Rozdział 2: Siostry Wood i wkurzony wampir, czyli zemsta nie popłaca


"Jest w waszym życiu dzień, który chcielibyście zmienić? Z pewnością. Moja najlepsza (zmarła już) przyjaciółka na pewno wolałaby nie wychodzić z domu dwudziestego czwartego kwietnia 2013 roku. Gdyby wiedziała, że wpadnie pod ciężarówkę jadącą zbyt szybko nie ruszała by się tamtego dnia z domu. Ja gdybym wiedziała, że poznam Ladislausa Wodostockiego i zginą przez niego moi rodzice też nie ruszałabym się z domu. A tak... stało się. A ja nie mogę nic z tym zrobić.

Co wiem o Ladislausie Wodostockim? Tyle co nic. Jest zdolny do morderstwa, nie starzeje się i prawdopodobnie jest nieśmiertelny. Co on wie o mnie? Pokusiłabym się o stwierdzenie: wszystko. I z jakiegoś powodu żywi do mnie zabójczą urazę - dosłownie. Co ja mogę z tym zrobić? Absolutnie nic." 

Westchnęłam. Prowadzenie pamiętnika jednak nie było dobrym pomysłem. Nigdy nie byłam szczególnie dobra w zapisywaniu swoich uczuć. Wolałam opowiadać o tym przyjaciółkom. Niestety nie ma ich teraz przy mnie. Wszystkie są w swoich bezpiecznych domach i nie martwią się, że czyha na nie psychopata. Chodzą do szkoły, narzekają na nauczycieli i prace domowe. Pewnie już o mnie zapomniały. Bo kim niby jestem? Dziewczyną, która zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach po śmierci rodziców. Może nawet podejrzewają, że to ja ich zabiłam? Ludzie z mojej szkoły łatwo i szybko wydają osądy. A ja... przez wszystkie lata zachowywałam się tak samo. 

-Misa! - wrzask Colena przeszył powietrze.

Czego on znowu ode mnie chce? Byłam na treningu i starałam się być jak najlepsza. Po ponad miesiącu codziennego wysiłku moja figura wygląda tak dobrze jak nigdy. I cieszy mnie to bardziej niż średnia 4.9 na semestr. A to z kolei jest dziwne, bo 4.9 to moja wymarzona średnia. A że żyję jedynie szkołą... stop. Nie żyję - żyłam. Żyłam jedynie szkołą. 

Moje życiowe dywagacje przerwało głośne pukanie do drzwi.                                                                                   
-Misa - zaczęła Veronica wchodząc do pokoju - Colen cię woła.                                                                                       
-Wiem - westchnęłam. - Już idę.

Wstałam z łóżka i razem wyszłyśmy z pokoju.

Veronica jest siostrą przyrodnią Colena. Wygląda na delikatną. Gdy spotkałyśmy się po raz pierwszy miałam wrażenie, że patrzę na porcelanową lalkę: jasna cera, ciemne włosy i oczy, krwistoczerwone usta wygięte w delikatnym uśmiechu. Szybko się przekonałam, że ta dziewczyna nie ma z delikatnością nic wspólnego. Przypominała mi o tym na każdym treningu.

Biuro Colena znajduje się piętro niżej i o ile nikt się nie wydziera  - panuje tam niczym nie zmącona cisza - zupełne przeciwieństwo korytarza, przy którym mieści się mój pokój. 

Razem weszłyśmy do środka, Veronica szepnęła coś bratu do ucha, skinęła głową w moją stronę i wyszła.

-Co się stało? - spytałam siadając na krześle przed jego biurkiem. 

-Mam dla ciebie dokumenty - odpowiedział posępnie.

-Dokumenty? Jakie dokumenty? 

-Wszystkie jakie będą ci potrzebne. 

-Oh - zrozumiałam o czym mówi Colen.

To oczywiste, że dokumenty będą mi potrzebne. Przecież pewnego dnia będę musiała zacząć żyć na własną rękę, tak jak wiele osób przede mną. Colen przygarnia wszystkich będących w kiepskiej sytuacji przez Podziemnych tj. wszystkie nadnaturalne istoty. Chroni wszystkich, którzy go o to poproszą i jesteśmy nietykalni póki jesteśmy pod jego opieką. Właśnie po to stworzył Praesidium.

-Według nowych papierów nazywasz się Kelsey Fell, masz dziewiętnaście lat i pochodzisz z USA - stwierdził bezbarwnym głosem zerkając w teczkę przed sobą. 

-Dzięki, Colen - powiedziałam uśmiechając się słabo. 

-Nie masz za co mi dziękować - burknął szorstko - to nie ja zajmuję się papierami. Jeśli chcesz za nie komuś dziękować to idź do Iretha. Mi podziękujesz jak przeżyjesz.

-Hmmm... ok - mruknęłam i wzięłam od niego teczkę. 

-Będziesz na kolacji? - spytał, gdy wstawałam z fotela.

-Zawsze jestem.

-Oczywiście. Ty wszędzie musisz mieć wzorową frekwencję, co? - zaśmiałam się i wyszłam z biura. 

Nie mogę połapać się w tych nastrojach Colena. Posępny, ponury, wesoły, zabawny, smutny.... zawsze inny. 

Gdy wchodziłam do swojego pokoju na korytarzu pojawiła się Veronica z dwiema obcymi dziewczynami. Wyższa była wyprostowana jak struna, kasztanowe loki opadały jej kaskadami do połowy pleców, a z zielonych oczu biła wrogość. Niższa była jej milszą wersją z jaśniejszą cerą i niebieskimi oczyma. Prowadzone przez Veronicę kierowały się prosto w moją stronę. 

Prawdopodobnie gapienie się na nie było niegrzeczne i powinnam wejść do swojego pokoju. Aczkolwiek ostatnimi czasy moje dobre maniery szwankują, więc stałam i z nieskrywaną ciekawością wgapiałam w nie spojrzenie przez ich całą wędrówkę.

-Cieszę się, że już załatwiłaś wszystko z Colenem - powiedziała Veronica, zatrzymując się przede mną. - To są Kate i Lily Wood, twoje nowe współlokatorki. Dziewczyny to jest Misa Hastings. 

Oczy młodszej dziewczyny powiększyły się do rozmiaru piłeczki pingopongowej.

-Widziałam cię na ogłoszeniu! - wypaliła. 

-Co? To... - zaczęłam, ale niebieskooka kontynuowała:

-Tak! Przez kilka tygodni wszędzie wieszano plakaty z twoją twarzą. Pisali, że zaginęłaś. 

-Cóż, najwyraźniej już się odnalazła! - warknęła Veronica. - Zostawiam was pod jej opieką - po tych słowach odwróciła się na pięcie i zniknęła.

-Jak ona to zrobiła? - wyszeptała młodsza, Lily. - Ona... zniknęła! Ty też zniknęłaś w ten sposób?

-Nie - uśmiechnęłam się. - Wejdźcie. 

Gdy otwierałam drzwi zauważyłam, że ubrania obu są poszarpane i nie mają ze sobą żadnych bagaży. 

-Pewnie chcecie się przebrać, co? - spytałam.

Obie pokiwały głowami. 

-Naprzeciwko naszego pokoju jest łazienka. Pewnie po kolacji dostaniecie ubrania, więc możecie przebrać się w coś mojego.

-Dzięki - mruknęła Kate, uważnie rozglądając się po pokoju. 

Nie wiedziałam co jeszcze mogę powiedzieć. Ciekawiło mnie dlaczego tu trafiły, ale nie chciałam być wścibska. W końcu same mi powiedzą, będą chciały się komuś wygadać. 

-Zostawię was - stwierdziłam po chwili niezręcznego patrzenia na ręce. Żadna z dziewczyn nie oponowała. 

Gdy ponownie znalazłam się na korytarzu nie wiedziałam gdzie się podziać. Większość czasu spędzałam w swoim pokoju lub na treningach. Rzadko integrowałam się z innymi. Wyjątek stanowił Robert - aktualnie mój najlepszy przyjaciel. To właśnie jemu Victoria powiedziała: "Zaopiekuj się Misą!", a on to zrobił. Odkąd jestem w Praesidium zawsze mogę do niego przyjść i pogadać. Mieszka tu odkąd stał się wampirem, tj. od roku. Jak to się stało? Jego najlepszy przyjaciel został przemieniony i w szale go zaatakował. Smutna historia zważywszy na to, że tamten chłopak zginął następnego dnia w promieniach słonecznych. 

Pokój Roberta znajdował się dwie pary drzwi dalej. Zapukałam i weszłam. W pomieszczeniu było ciemno. Rolety i ciężkie zasłony odcinały pokój od świata zewnętrznego. Szybko odnalazłam chłopaka - spał szczelnie przykryty kołdrą. Walnęłam się dłonią w czoło. A co innego mógłby robić? Jest wampirem. Co innego mógłby robić w dzień?  

Z westchnieniem opadłam na łóżko jego współlokatora. Do zmierzchu jeszcze parę godzin - co mogę robić w tym czasie? Teoretycznie mogłabym go obudzić. Światło słoneczne go nie zabije - jedynie zdezorientuje i trochę osłabi. A skoro i tak już tu siedzę... pobudka zdecydowanie wyjdzie na dobre. Zarówno mi jak i temu idiocie. 

-Robert? - szepnęłam. - Wstawaj! 

Najwyraźniej mój wspaniały przyjaciel ma twardy sen. Co mu pomoże? Szklanka zimnej wody będzie w sam raz, prawda? 

Złapałam kubek stojący na stoliku pomiędzy łóżkami i wyszłam z pokoju. W damskiej łazience nadal urzędowały siostry Wood, więc postanowiłam skorzystać z męskiej. Swoją drogą, męska łazienka to jedno z niewielu pomieszczeń, których nie miałam do tej pory okazji odwiedzić. Jakoś się nie złożyło... całe główne pomieszczenie było wyłożone białymi kafelkami. Po lewej stronie drzwi znajdowało się kilka umywalek, po prawej prysznice rozdzielone płytą sklejkową. Szybko skierowałam się do pierwszego zlewu i nalałam do czerwonego kubka lodowatej wody. 

Z szerokim uśmiechem wmaszerowałam do pokoju Roberta. 

"No to teraz się zacznie..." - przemknęło mi przez głowę, gdy gwałtownym ruchem odwróciłam kubek do góry nogami. 

Chłopak wrzasnął gwałtownie otwierając oczy. Wziął głęboki wdech przez co sporo wody dostało się do jego gardła. Jak widać nie było to najmądrzejsze posunięcie. Zwłaszcza, że nie musi oddychać. Jak widać ludzkie odruchy pozostają nawet w tym nieśmiertelnym życiu. 

-Hastings! -parsknął ze złością. 

-Co jest Halder? - spytałam z uśmiechem. 

-Ja ci dam co jest! - warknął zrywając się z łóżka. - Ja ci... - gwałtownie otrzepał się z wody. Rasowy golden retriver, nie ma co. 

Staliśmy naprzeciwko siebie. On - rozgniewany, z wodą skapującą mu z czarnych włosów i przybierającymi krwawy kolor oczami (dzieje się tak, gdy odczuwa gwałtowne emocje). Ja - z niewinnym uśmieszkiem i założonymi rękami. Coś czuję, że mój przyjaciel jest żądny zemsty.

-Wiesz co mi jest? - uśmiechnął się obnażając kły. - To mi jest! 

Złapał mnie w pasie i przerzucił sobie przez ramię. Swoim błyskawicznym tempem przebiegł przez pokój, korytarz i łazienkę, po czym wrzucił mnie pod prysznic i odkręcił kurek z lodowatą wodą. Oczywiście on uniknął przemoczenia. 

-Halder, skurwysynie! - wydarłam się na całe gardło.

Tak, jestem kolejną inteligentną osobą, która otwiera usta pod strumieniem wody. A ja się dziwiłam Robertowi, idiocie z urodzenia.    

-Oko za oko, Hastings - zaśmiał się zza kabiny. 

Moja kochana mamo, która teraz zapewne jest już w niebie, zobacz co ja zrobiłam ze swoim życiem. Wstaw się za mną u tego na górze, bez znaczenia czy jest to jeden Bóg czy bogowie jak w mitologii. Mam to nie powiem gdzie, bo nie wypada. Po prostu... jak ja mogłam się tak stoczyć, żeby jakiś Halder mnie w kabinie prysznicowej zamykał?! 

-Oko za oko?! - warknęłam wypluwając wodę. 

Starając się nie poślizgnąć dźwignęłam się na chwiejnych nogach i wymacałam kurek z wodą. Szybko go zakręciłam i na oślep otworzyłam kabinę. Robert zacmokał. 

-No wiesz? Strasznie zmokłaś.

-No co ty nie powiesz?! - zmierzyłam go wściekłym spojrzeniem.

-Powiem, powiem. Ale wiesz co? W ramach akcji "dzień dobroci dla zwierząt" pożyczę ci ciuchy - zmierzył mnie rozbawionym spojrzeniem. 

-Po pierwsze: mój pokój jest kilka metrów stąd, po drugie: w życiu nie założę niczego co należy do ciebie, po trzecie: i tak wiem, że po prostu chcesz się pogapić na moje cycki! - warknęłam. 

-Jestem nastolatkiem, moja droga. Nastolatki lubią gapić się na cycki koleżanek, które... mają prześwitujące bluzki - dokończył z uśmiechem.

Szybko zerknęłam na swoją bluzkę. O fuck...

-Zboczeniec! - krzyknęłam, wyrywając mu ręcznik. Jak najszybciej potrafiłam owinęłam się nim i wyszłam z dumnie podniesioną głową. 

"Ja mu dam! Niech tylko pokaże się na kolacji! O taak, zemsta będzie słodka..." - złorzecząc na Roberta weszła do pokoju gdzie zastałam siostry Wood. Siedziały na jednym z łóżek i cicho rozmawiały, jednak gdy tylko weszłam, umilkły. 

-Co się stało? - spytała Lily.

Machnęłam lekceważąco ręką.

-Wkurzyłam śpiącego wampira. Dzień jak co dzień - stwierdziłam lekko i wybrałam pierwsze lepsze ubrania z szafy. - Swoją drogą, która godzina? Zaraz powinnyśmy się zbierać na kolację. Poznacie tam resztę - uśmiechnęłam się do nich i czmychnęłam z pokoju.

Damska łazienka niezbyt różniła się od męskiej. Te same białe kafelki i płyty ze sklejki. Znacznie różnił się zapach. U nas było o wiele przyjemniej. 

Szybko się wytarłam i przebrałam w suchy komplet ubrań, luźną szarą bluzkę z przeoranym pazurami białym orłem i luźne, zgniłozielone spodnie, po czym wróciłam do dziewczyn. 

-Jako że do kolacji zostało nam jeszcze - zerknęłam na zegarek - sześć minut możecie mi opowiedzieć swoją historią. Jak trafiłyście do Praesidium?

-Nie twój biznes! - warknęła starsza z sióstr, Kate.

-Kate! - upomniała ją Lily.

-Luz - wzruszyłam ramionami. - Nie chcesz, nie mów. Ale każdy będzie pytał.

-Ty jakoś się nie chwalisz swoją historią! - naskoczyła na mnie starsza z dziewczyn. - Więc niby czemu my miałybyśmy ci mówić?! 

-Nie pytałaś, ale skoro chcesz wiedzieć. Nieśmiertelny psychopata na mnie poluje. Ot, cała historia - mruknęłam.Nie jest to temat, o którym lubię mówić. - To teraz wasza kolej. 

-Oh... - Kate straciła rezon.

-Każdy ma tutaj jakieś straszne wspomnienia. Nikt nie siedzi w tym bagnie sam, dlatego nie macie się czego bać.

-My... wracałyśmy do domu z imprezy. Jeden z chłopców zaproponował, że nas odprowadzi - zaczęła Lily.

-A ja głupia się zgodziłam - wtrąciła Kate opadając na najbliższe łóżko. - Jak ostatnia idiotka.

-Ledwo zdążyliśmy wyjść z dyskoteki, on... próbował... - głos Lily się załamał.

-Byłam tak pijana, że zasypiałam na stojąco. Idiota myślał, że nie zauważę, gdy zacznie się dobierać do mojej siostry - Kate zacisnęła zęby. A myślałam, że to ja miałam kolorowe przeżycia.- Na jego nieszczęście tak nie było. Zatłukłyśmy gnoja gołymi rękami. 

-Bez urazy, ale w takim razie powinnyście zeznawać na komisariacie, a nie chować się tutaj - zauważyłam.

-Sęk w tym, że następnej nocy przypadała pełnia księżyca - wytłumaczyła Lily. Zatkało mnie.

-Jesteście wilkołakami? - spytałam, czując jak moje oczy zwiększają się do rozmiaru piłeczki ping-pongowej.

-Dokładnie. Okazuje się, że nasi biologiczni rodzice byli pełnokrwistymi wilkołakami i przekazali nam gen. A jako wychowanki sierocińca... - młodsza z sióstr pokręciła głową, jakby starała się z niej wyrzucić nieprzyjemne wspomnienia. 

-Oszołomione po przemianie znalazła nas Veronica i zabrała tutaj. Koniec historii - w tym momencie rozbrzmiał gong na kolację. 

Wstałyśmy w ciszy i wyszłyśmy z pokoju.  




Jak widać zmieniłam adres bloga :/ Zrobiłam to, ponieważ moja niesłychana inteligencja zablokowała sobie dostęp do konta bloogu. A że informatyk ze mnie żaden to nie zostawiłam sobie innego wyboru. 
To tyle. No i jak zawsze skomentuj, jeśli przeczytałeś. Serio, to naprawdę nie jest duży wysiłek napisać dwa słowa, a bardzo motywuje :D

sobota, 17 stycznia 2015

Rozdział I: Żyj!


-Słyszy mnie pani? – ktoś mocno mną potrząsnął. – Halo? Proszę pani?
-Proszę pani, coś się stało? – czyjaś noga delikatnie mnie kopnęła.
-Czy ona oddycha? – kolejne potrząśnięcie.
-Tak, ale jest nieprzytomna.
-Zadzwońcie po karetkę! – jakieś szuranie.
-Halo? Znalazłam nieprzytomną kobietę… róg Baker Street i Street Hall… dobrze. Zaraz tu będą.
Nie wiem kto miał po chwili przyjechać na róg Baker Street i Street Hall, ale po chwili zrobiło się strasznie głośno. Wyły syreny, trzaskały drzwi, ktoś krzyczał. Poczułam jak czyjaś ręka łapie mnie za nadgarstek, a następnie delikatnie dotyka szyi. To co działo się potem było zdecydowanie mniej delikatne. Dwie pary rąk mocno mnie chwyciły i uniosły w górę, bym parę sekund później wylądowała na jakimś miękkim łóżku na kółkach. Gdzieś trzasnęły drzwi i hałas tłumu zaczął się oddalać.
Spróbowałam otworzyć oczy. Nie wyszło. Kilka następnych prób także skończyło się fiaskiem. Wszystko mnie boli. Powinnam zadzwonić do… do kogo powinnam zadzwonić?! Spróbowałam sobie przypomnieć kogokolwiek bliskiego, ale to na nic. Wszystkie twarze były zamazane i rozpływały się we mgle. Tylko jedna była wyraźna.
Colen. Gdzie jest Colen?
W końcu udało mi się otworzyć oczy. Nade mną wisiała twarz na oko czterdziestoletniego mężczyzny. Miał krótkie brązowe włosy , niebieskie oczy i dwa podbródki. Klasyczny facet w wieku średnim.
-Proszę pani, czy pani mnie słyszy? – spytał.
Delikatnie pokiwałam głową.
-Dobrze. Ile pokazuję palców? – w odległości około pół metra od mojej twarzy zaczął machać ręką z czterema wyprostowanymi palcami.
-Cz-cztery – jęknęłam wstając.
-Proszę się położyć! – zaprotestował.
-Muszę wrócić do domu – powiedziałam odpinając wszystkie szelki po kolei. Potem zajęłam się rurkami z wszelkimi płynami i różnymi urządzeniami, które już zdążył mi podłączyć.
-Skontaktujemy się z pani rodziną, gdy tylko dojedziemy do szpitala – to otrzeźwiło mnie do reszty.
-Nie muszę jechać do szpitala! Jestem zdrowa. Każdemu czasem zdarza się zasłabnąć. Źle spałam, więc to z pewnością dlatego – tłumaczyłam się gestykulując gwałtownie rękoma.
-Proszę się położyć! Wszystkiego dowiemy się w szpitalu!
Facet nie pozostawił mi innego wyboru. Przepchnęłam się obok niego i siłą otworzyłam tylne drzwi karetki. Nic za nami nie jechało. Nie namyślając się zbytnio wyskoczyłam z pojazdu. Zderzenie z asfaltem było dosyć bolesne i rozdarło mi skórę na ramionach, kolanach i łokciach. Nie mniej wszystkie rany niemal natychmiast zaczęły się goić, więc gdy znikałam pomiędzy najbliższymi budynkami nie miałam nawet najmniejszego zadrapania.
Nie wiem czym mnie nafaszerowałeś Colen, ale dzięki.
Zostawiłam za sobą zdezorientowanego pielęgniarza i ładne, szerokie bulwary, teraz biegłam ciemnymi uliczkami aż wbiegłam do pustego zaułka. Wzięłam głęboki wdech i skupiłam swoje myśli wokół jednego miejsca. Colen. Chcę wrócić do domu Colena. 
Moje życie nie zawsze tak wyglądało.Jeszcze sześć tygodni temu byłam przykładną uczennicą i dobrą koleżanką. Potem w moje życie wkroczył Ladislaus Wodostocki. W swoim pokrętnym toku rozumowania, stwierdził, że moje życie jest zbyt piękne. Dlatego za swój życiowy cel postawił sobie przeobrażenie go w koszmar. No i proszę. Udało mu się. Moje życie od sześciu tygodni to jedno pasmo nieszczęść.
Tamten pamiętny dzień, w którym w moje życie wkroczyła Ladislaus był dla mnie niesłychanie ważny. Miały przyjść wyniki konkursu z języka japońskiego. Miałam napisać próbny egzamin gimnazjalny. Miałam załatwić tysiące innych pomniejszych spraw. Iść na zakupy z koleżankami. Spotkać się z chłopakiem. Zacząć organizować przyjęcie urodzinowe. Niestety żadna z tych czynności się nie wydarzyła. 
Miałam oprowadzić go po szkole. Nic trudnego, nie był pierwszym uczniem, któremu miałam pomóc się zaaklimatyzować. Ale w Ladislausie było coś innego. Coś, czego nie miał w sobie nikt inny. Na wskutek tego "czegoś" znalazłam się w martwym punkcie mojego życia.
Gdzie mieszka Colen? Mam kiepska orientację w terenie. Przynajmniej raz w tygodniu muszę gdzieś się zgubić. Co przy aktualnym trybie życie nie jest zbyt pomocne.
Nagle poczułam w kieszeni wibrowanie. Szybko wyjęłam telefon i zerknęłam na wyświetlacz. Colen! Dzięki bogom, on zawsze wie kiedy jest potrzebny.
-Gdzie jesteś?! - warknął, uprzedzając mnie.
-Trochę się pokomplikowało. Wszystko wytłumaczę ci w domu - obiecałam.
-A kiedy tu będziesz?!
-Ehh... tu czyli.... - jęknęłam.
Już widzę jak wznosi oczy do nieba i przeklina w myślach wszystkich bogów, którzy aktualnie przychodzą mu do głowy.
-Adres nic ci nie powie, prawda? Nie, oczywiście, że nie. Gdzie jesteś? Albo inaczej. Czy z tego miejsca, w którym jesteś trafisz przed galerię handlową?
-Nie - zapewne uniósł pustą rękę w geście pańskim. 
-A gdzie trafisz?
-Ee... na plac główny - odpowiedziałam po chwili.
-Już po ciebie jadę - nie czekając aż powiem coś więcej rozłączył się.
Dziękujmy światu za ludzi takich jak Colen. Facet jest zawsze i wszędzie, wszystkich ochrzani, każdemu przywali. Do rany przyłóż. Naprawdę.
Wyszłam z powrotem na główną ulicę. Karetki ani pielęgniarza brak. Jakaś dobra wiadomość tego dnia. Ale... dlaczego zemdlałam? Nic mi nie było... najwyższy czas wybrać się na badania.
W drodze na główny plac minęłam zabytkowe kamienice, starą fontannę i bibliotekę - niegdyś moje ulubione miejsca. Biblioteka mieści się w ogromnym gmachu wybudowanym w gotyckim stylu. Zajmuje całe piwnice i pierwsze piętro. W wakacje pracowałam tam jako stażystka i niemal nie wychodziłam na zewnątrz, a moi rodzice nie mogli prawić mi morałów z tego powodu. Z resztą - lepsze to niż "szlajanie" się z podejrzanym towarzystwem, jak to określiła kiedyś moja mama.
Co być powiedziała, moja kochana rodzicielko gdybyś zobaczyła mnie teraz?  Dobrze, że nie wiem. 
-Jak długo zamierzasz tam stać?! - warknięcie znajomego głosu sprowadziło mnie na ziemię. - Nie mam czasu się z tobą użerać!
Nawet nie zauważyłam, że dotarłam do celu, a po drugiej stronie ulicy Colen zaparkował samochód i wydzierał się z niego jak najgłośniej potrafił. Z pewnością słyszeli go wszyscy w obrębie dwóch najbliższych ulic.
Szybko przemieściłam się i ulokowałam na siedzeniu pasażera. Colen uśmiechnął się delikatnie co w jego przypadku jest niesłychaną rzadkością. Kiedy się uśmiecha odsłania swoje białe zęby, tak kontrastujące ze śniadą skórą i znikają pionowe zmarszczki między brwiami - znak, że coś go martwi. Bo Colen zawsze ma coś do zrobienia, coś co wymaga jego bezpośredniego udziału. Jest wysoki, ma prawie 1,90m i dobrze zbudowany. Zawdzięcza to codziennym, kilkugodzinnym treningom na które zawsze znajdzie czas. Czasem, gdy przebudzę się w nocy słyszę jak uderza w worek treningowy w pokoju obok albo jak biega na podwórzu. Jednak największą uwagę zwracają jego oczy. Nie są zbyt duże, ale ich jasny kolor optycznie je powiększa. Ich intensywną jadeitową barwę zawsze dostrzegam jako pierwszą. Dopiero po niej zwracam uwagę na resztę jego osoby. Tym razem ubraną w spodnie moro, czarną bokserkę i ciemne, ciężkie buciory. Żołnierz pierwsza klasa.
-Dzięki - powiedziałam uśmiechając się lekko. - Że po mnie przyjechałeś.
-A miałem inny wybór? Gdybyś błądziła zbyt długo po mieście sama mógłbym przyjechać po twoje zwłoki. Wolę cię żywą - jego uśmiech poszerzył się.  - Pomimo tego, że jesteś wtedy bardziej wnerwiająca - kpi sobie ze mnie cham!
- Chodząca doskonałość może każdego niedoskonałego człowieka wyprowadzić z równowagi - zgodziłam się z nim.
-A w czym niby jesteś taka idealna?
-A w czym nie?
-A w czym tak?
-Lepiej powiedz w czym nie!
-Zapytałem pierwszy!
-A ja chcę pierwsza odpowiedź!
W takich chwilach wewnętrzne dziecko Colena przejmowało nad nim kontrolę. Nie liczyło się, że znajdujemy się w terenie zabudowanym i trzykrotnie przekraczamy dozwoloną prędkość przez jego wybuchy emocji. Nie liczyło się, że jechaliśmy drogą z niebezpiecznymi zakrętami i mnóstwem innych pojazdów. Najważniejsze było uzyskanie odpowiedzi. Nie ważne jakim kosztem. Po prostu chciał udowodnić swoje racje. 
-Co będę z tego miał?
-Absolutnie nic.
-Nie opłaca mi się.
-A mi niby tak?
- Tak.
-Dlaczego?
-Bo ja tak chcę!
-Zdajesz sobie sprawę, że ta rozmowa nikogo nie śmieszy?
Otworzył usta, wziął głęboki wdech, po czym je zamknął. Jego uśmiech zniknął. Zastąpiła go wąska linia. Mars wrócił na czoło. I w tym momencie zaczął się koszmar. Colen zamiast wytaczać dziecinne "Ja chcę" i "Bo tak" zaczął się na mnie wydzierać:
-Czy ty myślisz, że moim jedynym zadaniem jest pilnowanie twojego tyłka?! Pomyślałaś, że Ladislaus może w każdej chwili znaleźć się w pobliżu i skręcić ci kark albo gorzej?! Może zostawić cię na powolną śmierć! Może cię porwać i torturować! Ale nie! Dziecko szczęścia i tęczy jest bezpieczne! Nic się nie stanie, bo ty masz widzi mi się! To nie są zajęcia! Na zewnątrz nikt ci nie pomoże! Jeśli Wodostocki cię dorwie jesteś zdana na jego łaskę!
-Bez przesady - mruknęłam w trakcie jego monologu.
-Słucham?! - ryknął. - Jakie bez przesady?!
-Jest w moim wieku. Może starszy o dwa lata. To niemożliwe by był takim zagrożeniem! -powiedziałam spokojnie.
Nie będę się darła niczym nastolatka, dla której brakło "BRAVO" w kiosku. Nie jestem neandertalczykiem.
-Dwa lata - prychnął. - Dwa lata starczy od ciebie to on był. W 1865.
-Słucham?! - wytrzeszczyłam oczy ze zdumienia. Chyba jednak podniosę głos...
Colen spojrzał na mnie z kpiną.
-Nie wiedziałaś? Ladislaus Wodostocki od 1865 ma dziewiętnaście lat. W zabijaniu trenowano go od urodzenia. Nie masz z nim szans choćbyś trenowała całe życie.
-Ok, może masz rację - wbiłam się głębiej w fotel.
Milczeliśmy do końca podróży. Nie wiedziałam, że Ladislaus jest tak stary. I że tyle potrafi. To dowodzi, że udało mi się uciec cudem. W prawdziwym pojedynku nie mam z nim szans. Jestem trudem. Jestem cholernym trupem. Chyba zacznę kopać sobie grób. A w następnej wizycie do miasta wybiorę trumnę. Jakąś ładną, z inspirującym cytatem. Takim z jajem. I najwyższy czas zacząć poszukiwania oryginalnego napisu na nagrobek. Coś w stylu: "No i na co się tak gapisz? Też wolałabym się opalać na plaży!" To dobry plan. Genialny. Przy odrobinie szczęścia zdążę przed śmiercią.
Nie zwracając uwagi na Colena wysiadłam, gdy tylko samochód się zatrzymał. Najwyraźniej nie był to taki dobry pomysł, ponieważ chłopak zmaterializował się przede mną zanim zdążyła zrobić pierwszy krok. Szybko. Za szybko.
-Nie - powiedział, chwytając mnie za ramiona. - Nie wolno ci.
-Co nie?! - sarknęłam.
-Wiem co chcesz zrobić. Zabraniam ci.
-Więc oświeć mnie! Powiedz mi czego chcę, bo ja nie mam zielonego pojęcia!  - warknęłam.
-Chcesz się zamknąć w jakimś odległym kącie, z dala od wszystkich. Chcesz przeczekać, tak jak przeczekałaś w ukryciu przed światem cale swoje życie - powiedział akcentując ostatnie słowa.
-Byłam szczęśliwa! - wyrwałam mu się. Miał rację. Chcę się schować. Im szybciej tym lepiej.
Ruszyłam w kierunku drzwi frontowych, zostawiając go za sobą.
-Nie prawda! Egzystowałaś w cieniu. Teraz zaczęłaś żyć. Twoje życie nabrało innych kolorów niż szarość - zatrzymałam się po zrobieniu kilku kroków.
-I co mam niby z tym zrobić? Zacząć latać w stroju superwoman po mieście i zwalczać przestępczość?!
-Masz żyć. Jak nigdy nie żyłaś. Za wszelką ceną. Póki masz czas - powiedział i pobiegł za budynek.
Nie oglądając się na zaciekawione spojrzenia reszty domowników, jak najszybciej dostałam się do swojego pokoju. Colen chyba sobie ze mnie żartuje! Żyłam normalnie, szczęśliwie. Miałam plany na przyszłość. A teraz nie mam nic. Moi rodzice nie żyją. Mój dom rodzinny został zburzony. Nie mogę chodzić do szkoły, bo spróbują mnie upchnąć do jakiejś rodziny zastępczej albo domu dziecka. Nie mam szansy na studia i świetlaną przyszłość. Ja już nie mam życia. "Życie" skończyło się sześć tygodni temu.
"Życie się nie kończy. Nigdy" - szepnął głos Colena w mojej głowie. - "Żyj. Za wszelką cenę."
Chciałabym, ale.... nie potrafię.

PRZECZYTAŁEŚ? ZOSTAW SWOJĄ OPINIĘ

Prolog

Tokio, grudzień 2010
-Misa! Wiem, że tu jesteś, suko! - wrzask przeszył zimne, grudniowe powietrze. - Nie chowaj się! I tak cię znajdę, suko! Zapłacisz... zapłacisz... - krzyk kobiety przeszedł w charkot, słowa zatracały swoje pierwotne znaczenie.
Ciemnowłosa upadła na kolana. W jej oczach lśniło szaleństwo pomieszane z rozpaczą. Z nieludzkim wysiłkiem dźwignęła się i próbowała postawić kolejny krok.
-Misa - wykrztusiła. - Misa...
Na ulicy nie było nikogo z wyjątkiem tej jedne, szalonej kobiety, która wśród ciemności szukała kogoś kogo nigdy tam nie było.
-Misa...
Zatoczyła się na kontenery.
-Jesteś... 
Z głośnym klapnięciem upadła na górę szarej brei, która jeszcze rankiem tego samego dnia spadała z nieba jako piękne, niepowtarzalne płatki śniegu.
-Następna...
Nagle zza rogu wypadł mężczyzna. Biegł w kierunku kobiety. Pomimo wszechobecnej zimy miał na sobie jedynie dżinsy, podkoszulkę i skórzaną kurtkę. Złapał ciemnowłosą za ramiona i mocno nią potrząsnął. Ta uśmiechnęła się zwycięsko.
-Za późno - wykrztusiła, wypluwając krew. - Jest następna... przegrałeś...
-Kto?! Kto jest następny?! - warknął mężczyzna, stawiając kobietę na nogi.
-Myślisz, że ci powiem? - wstąpiły w nią jakby nowe siły. - Jest następna. I umrze.
-Nie! - jęknął mężczyzna, odpychając z obrzydzeniem obcą kobietę.
-A niby dlaczego nie? Ja umarłam, więc czemu ona ma nie umierać?
-Pamiętasz jak twierdziłaś, że ty nigdy taka nie będziesz? - spytał smutno mężczyzna. - Wytrzymałaś tydzień i jesteś dokładnie taka sama.
Kobieta otworzyła usta, ale nie wydobyło się z nich żadne słowo. Skonała, zostawiając mężczyznę samego w pustej, nocnej ciszy. W jego głowie tłukła się jedna myśl:
Kto będzie następny?

Londyn, grudzień 2014
Misa po raz setny zerknęła na kartkę trzymaną w dłoni. Znajdowały się na niej dane nowego ucznia, któremu miała pomóc zaaklimatyzować się w szkole. Według dokumentu był to Ladislaus Wodostocki, który kilka dni temu razem z rodzicami przeprowadził się do Londynu z Sankt Petersburga. Jednak suche fakty nie interesowały Misy. Chciała się dowiedzieć jak najwięcej o nowym uczniu od niego samego. Dlatego od dziesięciu minut czekała na niego pod drzwiami gabinetu dyrektora. Jako gospodarz szkoły miała obowiązek zaopiekować się każdym nowym uczniem.
W końcu drzwi się otworzyły. Z pokoju wyszedł dyrektor, a za nim wysoki brunet, który zdecydowanie nie wyglądał na szesnaście lat, które miał wpisane w papierach.
-Ladislesz to jest Misa Hastings. Oprowadzi cię po szkole i pomoże z niezbędnymi dokumentami - powiedział dyrektor, po czym skinął obojgu głową i wrócił do swojego gabinetu.
-Cześć, Ladi... - zaczęła mówić Misa, jednocześnie lustrując chłopaka wzrokiem.
Ubrany w czarny podkoszulek, ciemne dżinsy i trapery zdecydowanie zwracał na siebie uwagę. Z ramienia zwisał mu ciężki plecak, z przewieszoną przez wolne "ucho" skórzaną kurtką.
-Nie Ladislaus! - chłopak stanowczo pokręcił głową. - Żaden Anglik nie wymówił mojego imienia prawidłowo.
-Więc jak? Stokrotka? - zażartowała Misa.
-Może być - brunet wzruszył ramionami.
-W takim razie, miło mi cię poznać Stokrotka. Jestem Misa Hastings - powiedziała z uśmiechem dziewczyna wyciągając rękę przed siebie.
-Miło mi cię poznać, Mizo - chłopak ujął jej dłoń i delikatnie nią potrząsnął. 
-Zaprowadzę cię do pokoju gospodarzy po wszystkie niezbędne dokumenty. Im szybciej załatwisz wszystkie niezbędne formalności tym lepiej. Później pójdziemy do biblioteki założyć ci kartę i wypożyczyć lekturę. Jesteś w trzeciej B, jak ja, omawiamy "Antygonę" Sofoklesa. W bibiliotece zostało jeszcze kilka egzemplarzy... - Misa wymieniała wszystkie sprawy do załatwienia, co chwila zerkając w swoje notatki. Stokrotka przyglądał jej się z nieukrywanym rozbawieniem.
-Miza - przerwał jej. - Prowadź do pokoju gospodarzy. Wszystko po kolei.
-No przecież wiem - obruszyła się, jednak uśmiech zdradzał, że wcale nie jest zła na chłopaka.
Zadzwonił dzwonek. Wszyscy uczniowie ustawili się pod salami lekcyjnymi, a oni ruszyli w kierunku schodów.
Misa ścisnęła dokumenty w dłoni. Coś było nie tak. W otoczeniu zaszła jakaś zmiana. W tamtej chwili jedynie kartki w dłoni wydawały się jej znajome.