piątek, 27 lutego 2015

Rozdział 4 "Gdy nie ma księcia"

Nie żebym kiedykolwiek narzekała na swoje życie. Naprawdę. Przez pierwsze szesnaście lat to była tęcza i cukierki. Dopiero teraz wszystko się trochę... pokomplikowało. Jakiś psychol ubzdurał sobie, że jestem na jego czarnej liście i musi mnie zabić. Oczywiście nie mógł jak normalny człowiek tego spaprać i zostać złapanym przez policję. Nie, on musiał dać to spaprać mi (no bo niby jakim cudem zwiałam?), zabić całą moją rodzinę, zniszczyć mój dom, skierować na mnie wszelkie podejrzenia i zmusić mnie do ucieczki na drugi koniec świata. Bo mniej więcej tam chce mnie zabrać Teresa. I nie będzie to przyjemna wycieczka krajoznawcza. Plany przewidują chowanie się w mało przyjemnych zaułkach i podróżowanie w kiepskich warunkach (żadnych sztuczek typu teleportacja) aż dotrzemy do owianego tajemnicą celu. Naprawdę, nie mam pojęcia gdzie jest miejsce, w którym mam być tak bardzo bezpieczna. I dlaczego nie ma tam być mojego nowo nabytego"brata". Skoro jesteśmy rodziną to powinniśmy trzymać się razem, prawda? 
Ach... i gdzie jestem teraz? W jakimś nieznanym, dużym, ciemnym pomieszczeniu razem z Robertem, Teresą i paroma gostkami. Tudzież wampirami z klanu tokijskiego, do którego będzie należeć Halder (wiem, że oficjalnie już się tak nie nazywa, ale nie mogę go sobie wyobrazić jako nie-Haldera). To jego bezpieczne miejsce. Z dala od wszystkiego co zna. Przynajmniej nauczy się tu czegoś nowego. Japońskiego na przykład. Ma przecież na to całą wieczność. Takiemu głąbowi to się przyda. 
-Idziemy - powiedziała Teresa matowym głosem. - Czas na nas.
-Ale... - zaczęłam niepewnie, patrząc na Roberta. 
Podszedł do mnie i przytulił.
-Będę tęsknić, Misa - szepnął. 
-Ja za tobą też idioto - odpowiedziałam.
-Ja dla ciebie taki miły, a ty co? - żachnął się. Po chwili jego twarz na powrót spoważniała. - Nie martw się. Prędzej czy później się spotkamy - pocieszył mnie. Następne słowa wypowiedział tak cicho, że nawet obecne w sali wampiry nie miały szansy go usłyszeć - Wszyscy tutaj to straszne sztywniaki. Zwieję stąd jak szybko się da i cię znajdę.
-Znając twoje lenistwo będę szybsza - wysiliłam się na uśmiech.
Wiedziałam, że mnie, w przeciwieństwie do niego wszyscy słyszeli, ale raczej bezsensowne zdanie ich nie zainteresuje... prawda?
-Czas nas nagli - Teresa spojrzała nerwowo na wampiry. Chyba za nimi nie przepada... wreszcie jakaś normalna reakcja.
Odsunęłam się od Roberta i spojrzałam na niego po raz ostatni. Chciałam go zapamiętać na zawsze. Był najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miałam. Zupełnie inny niż wszystkie moje przyjaciółki.
Gdy wychodziłam z sali za Teresą usłyszałam jego ciche, pełne determinacji: "do zobaczenia" i poczułam jak serce pęka mi na tysiące kawałków. Moje oczy zaszkliły się łzami. Teresa prowadziła mnie przez kolejne korytarze i schody, nie zwracając na to najmniejszej uwagi. W końcu wyszłyśmy z podziemnej części ogromnego budynku - nowoczesnego wieżowca, będącego siedzibą tokijskiego klanu wampirów. Światło mnie oślepiło, a łzy dotąd jedynie zniekształcające obraz świata, pociekły po policzkach.
-Uspokój się dziewczyno. Twój wampir jest w miejscu, do którego pasuje. Tam... tam będzie mu lepiej - powiedziała to takim tonem jakby sama w to nie wierzyła. 
-Jest moim przyjacielem - burknęłam, otwierając przeszklone drzwi. - Dziwisz się, że nie jestem zadowolona? 
-To więcej niż bycie niezadowoloną. Jesteś dzieciakiem, który się nad sobą użala. Nie masz pojęcia co to prawdziwe życie - powiedziała, wychodząc za mną z budynku. Szybko zbiegłyśmy po niebywale długich i wysokich schodach. 
-To nieprawda! Ja... - zaczęłam protestować.
-Bądź cicho! To, że muszę ci pomóc nie znaczy, że muszę tłumaczyć ci jak bardzo jesteś beznadziejna! - warknęła i przyspieszyła.
Przez następne kilka minut szłyśmy w tłumie ludzi w kierunku stacji. Do rozmowy wróciłyśmy dopiero w mieszkaniu aktualnie służącym nam za dom. 
Przez parę ostatnich dni często zmienialiśmy adres zamieszkania by nas nie znaleziono. Dzisiaj był ostatni raz, bo miałyśmy wynieść się z Tokio.
-Dlaczego uważasz, że jestem beznadziejna? - spytałam, sadowiąc się na kanapie.
-Ciągle ktoś ci musi pomagać, nic nie potrafisz zrobić sama.To ciebie Ladislaus Wodostocki chce zabić, nie mnie, nie Colena i nie Veronicę. Ale to my nastawiamy karku i ryzykujemy życiem żebyś ty mogła się nad sobą użalać. Robisz sceny jaka to jesteś zrozpaczona, ale nie przyszło ci do głowy, że jedynym ratunkiem dla Twojego wampira jest znalezienie się jak najdalej od ciebie. Twoja rodzina nie żyje, bo ty przeżyłaś - Teresa mówiła beznamiętnie, jakby to wszystko to były nic nieznaczące fakty. 
A przecież to ma znaczenie. Że to wszystko... to wszystko jest moją winą... ale ja przecież nikomu nie kazałam mi pomagać! Nie kazałam Ladislausowi mordować mojej rodziny! Nie kazałam Colenowi przyjmować mnie pod swój dach! To nie jest moja wina! Nie może być! Nic nie zrobiłam! Nic!
-Czyli, że powinnam umrzeć i wszyscy mieli by święty spokój? - spytałam cicho.
-Nie - odpowiedziała ku mojemu zdziwieniu. - To znaczy tyle, że powinnaś spiąć dupę i przeżyć. Żeby to wszystko nie poszło na marne, rozumiesz? Wiesz ile osób teraz na ciebie poluje? To nie tylko Wodostocki. Istnieją ludzie na tyle głupi, by myśleć, że jeśli mu cię dostarczą to ich nagrodzi. Istnieją ludzie, których zastraszył lub którym zabrał rodzinę. Oni zrobią wszystko by cię dopaść licząc na jego łaskę. To potwór. A ty czekasz z założonymi rękami, żeby wszyscy cię ratowali. Sama zacznij o siebie dbać. Na końcu tego bajzlu nie ma księcia, który cię uratuje. Tam czeka oprawca. I nie ma w sobie nic z bohatera - zakończyła. 
-Więc co mam, Twoim zdaniem, zrobić? - spytałam, patrząc jak zmierza do wyjścia. Każde jej słowo było jak policzek. Teoretycznie rzecz biorąc ledwo ją znałam, ale to co mówiła... nie miała do tego prawa. Nikt nie ma prawa osądzać, bo nikt nie wie wszystkiego. Ona też.
-Zacznij żyć. I nie zadawaj tylu pytań. To męczące i wcale nie przybliży cię do celu. Wyruszasz jutro o świcie - po tych słowach zostawiła mnie samą.
Nie cierpię jej. Nie cierpię. Nie cierpię. Przy najbliższej okazji jej zwieję i będzie miała święty spokój. Żaden zrozpaczony dzieciak nie będzie utrudniał jej życia.    
Z tym postanowieniem ruszyłam do swojego pokoju i zebrałam garstkę rzeczy, które tu ze sobą zabrałam. Nie ma na co czekać. Im szybciej, tym lepiej.

 Z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że nie była to najlepsza decyzja. Teresa miała rację. Na końcu bajzlu nie było księcia. Tam czekał oprawca.   

Nie jestem zadowolona z tego rozdziału. I przepraszam, że tak długo! W tygodniu nie mam czasu pisać, do tego internet mi padł na kilka dni - m. in. ostatni weekend. Następny rozdział pojawi się w najbliższym czasie. Nie dalej niż w przyszły weekend. 


Czytasz? Skomentuj! Serio, to nie tak dużo napisać kilka słów, a daje motywację :D

piątek, 6 lutego 2015

Rozdział 3: "Moment, w którym wszystko pieprzy się jeszcze bardziej"

Na kolacji bardzo szybko dołączył do nas Robert. Był w wyśmienitym humorze. Oczywiście fakt, że na jego włosach nie znajdowała się nawet jedna kropelka wody nie poprawił mi humoru. Bardziej wkurwił.
-Misa, nie wspominałaś, że masz nowe koleżanki! - powiedział wskazując oskarżycielsko palcem.
-Starałam się chronić je przed twoim zgubnym wpływem - mruknęłam.
-Co?! Jak możesz tak mówić?! - on się zdecydowanie minął z powołaniem. Powinien zostać aktorem w jakimś sitcomie, a nie wampirem.
-Normalnie. Uczepiłeś się mnie jak rzep psiego ogona. Chciałam im tego oszczędzić - powiedziałam ze złośliwym uśmiechem.
-Przesadzasz - żachnął się. - Nie przedstawisz nas sobie?
-Umiecie mówić - wzruszyłam ramionami.
-Ehh... co za maniery! Nazywam się Robert Halder, do usług - po tych słowach pocałował każdą z dziewczyn w dłoń.
-J-jestem L-lily - wyjąkała młodsza, Kate jedynie zmierzyła Roberta obojętnym spojrzeniem spod zmrużonych powiek.
-Niezmiernie miło mi cię poznać, Lily. A jak się nazywa twoja towarzyszka? - powiedział wampir uśmiechając się filuternie. A myślałam, że to domena dziewcząt.
-Nie twój, zasrany interes! - warknęła Kate.
-Zadziorna! - syknął Robert, a uśmiech na jego twarzy się rozszerzył.
-Spróbuj jeszcze powiedzieć, że takie lubisz, a roztrzaskam twój pusty łeb krzesłem! - zagroziła zielonooka.
- Raczej ci się to nie uda, skarbie.
-Nie nazywaj mnie skarbem!
-Dobrze, kotku.
-Kotkiem też mnie nie nazywaj!
-Obiecuję, kochanie.
-Zapierdolę ci zaraz! - Kate zerwała się z krzesła. Jej tęczówki zajarzyły się żółtym blaskiem, a białka sczerniały. Wyglądała przerażająco.
-Co to za zamieszanie? - dobiegł nas spokojny głos Colena. Robert i ja mimowolnie się wyprostowaliśmy, a Lily wpatrywała się w niego z otwartymi ustami. Na Kate nie zrobił większego wrażenia.
-Mam powtórzyć? - brwi Colena powędrowały w górę. Jak ja uwielbiam jego mimikę.
-Nic ważnego, towarzyszu. Kate i Lily się aklimatyzują - wytłumaczyłam.
-Czy muszą robić to tak głośno? - spytał niezadowolony.
-Robert usilnie próbuje nawiązać z nimi nić porozumienia.
-Och, rozumiem. W takim razie... Robercie, jeśli tak bardzo potrzebujesz kontaktu z innymi zgłoś się proszę do kuchni z samego rana. Zdaje się, że dawno nie miałeś tam dyżuru.
-To nie będzie konieczne, panie Jungkey - mruknął pod nosem Robert.
-Coś mówiłeś? - aha, bo ktoś uwierzy, że Colen ma kiepski słuch.
-Nic, proszę pana.
-Świetnie - Colen obdarzył nas promiennym uśmiechem i ruszył w kierunku stoliku, przy którym siedziała Veronica z kilkoma trenerami.
-Nie musisz dziękować - uśmiechnęłam się niewinnie.
-Zabiję cię, Hastings! - syknął Robert.
-Też cię kocham, Halder - złapałam go za rękę.
-Taak, ta miłość jest wieczna - powiedział wyswobadzając swoją rękę,
- A nic co piękne nie trwa wiecznie - Robert boleśnie ścisnął moją rękę w parodii przyjacielskiego gestu.
-To wiele wyjaśnia.
-To wy... ten... od jak dawna jesteście razem? - nieśmiałe słowa Lily przywróciły nas do rzeczywistości.
-Słucham?! Nie, my...  nigdy, przenigdy...  to obrzydliwe... Fu! Ja go nawet nie lubię - tłumaczyliśmy się jednocześnie.
-Hmm... ok - mruknęła speszona Lily.
Rozejrzałam się szybko po jadalni. Większość osób już wyszło, a pozostali nie zwracali na nas uwagi. Uf... gdyby ktoś usłyszał słowa Lily...
-Po za tym - zaczął Robert dopijając resztę cieczy ze swojego nieprzeźroczystego kubka (sami się domyślcie co tam było) - ktoś inny skradł me serce. Całkiem niedawno pojawiła się tutaj pewna zielonooka niewiasta, piękniejsza od wszystkich cudów świata. Wybaczcie panie, ale muszę was opuścić. Także ciebie, pani mego serca - z dramatycznym gestem zwrócił się do Kate. - Bywajcie zdrowe.
Wstał i wyszedł.
-Pozer - mruknęła Kate przez zaciśnięte zęby.
-Nie przejmuj się nim. Zobaczył świeże mięsko. Prędzej czy później odpuści - stwierdziłam, obserwując jak dziewczyny kończą swoje posiłki.
-A ty... nie jesz? - zwróciła się do mnie Lily wstając.
-Nie. Ja... nie potrzebuję jedzenia - mruknęłam, uśmiechając się niemrawo.
Moja dieta, a raczej jej brak nie jest moim ulubionym tematem. Nie wszyscy podchodzimy tak lekko do tego kim jesteśmy. Dziewczynom ledwo przeszło przez gardło wyjawienie prawdy o sobie. Robert fakt, że jest wampirem zbywa machnięciem ręki. Ja z kolei staram się o tym nie myśleć. Wiecie, to jest taki cholernie zły tok myślowy.
Najpierw myślę o tym, że wcale nie muszę jeść. Następnie, dlaczego nie muszę tego robić.  Na samym końcu mój umysł przywołuje koszmarne obrazy. Bo w pewnym sensie jestem martwa. Przeklęta. Nazywajcie to jak chcecie. Nie muszę jeść. Nie muszę spać. Mogę, ale nie muszę. Nie czuję smaku potraw. Zupełnie jakbym jadła powietrze. Zaczęło się to krótko przed przybyciem Ladislausa. Teraz wiem dlaczego.
-Dlaczego? Kim jesteś? - Lily utkwiła we mnie swoje ciekawskie spojrzenie.
-Przeklętą - stwierdziłam krótko.
Kate szturchnęła młodszą siostrę i pokręciła przecząco głową. Jak widać domyśliła się, że charakteryzowanie własnego "gatunku" nie należy do najlepszych sposobów na zawarcie przyjaźni. Taki ewenement w kulturze. Pytanie o to czym jesteś jest spoko, ale prośba o tłumaczenie tego - już nie.
-Varonica was oprowadziła? - zmieniłam temat.
-Nie. Jedynie zaprowadziła do pokoju - powiedziała Kate.
-W takim razie - klasnęłam z uciechy. - Mamy plany na wieczór.

Nie wiem co takiego zafascynowało mnie w siostrach Wood. Były tak bardzo od siebie różne, każda wyjątkowa na swój sposób. Kiedy z nimi przebywałam, czułam jakby tamta Misa Hastings wcale nie umarła. Jakby cała ta pokręcona sytuacja ze "Stokrotką" nigdy nie miała miejsca. Byłam tylko ja i te dwie dziewczyny. Żadna z nas nie miała rodziny do której mogłaby się zwrócić, domu, w którym mogła się schronić. To było tak jakby ich obecność sprawiła, że moje życie wróciło na stary tor. Nie chciałam tego stracić. Za żadne skarby. Ale nie mogłam też zrobić niczego by to zatrzymać. A prędzej czy później będziemy musiały się pożegnać. Takie życie.

Ze snu wyrwał mnie krzyk. Obezwładniający, pełen agonii i strachu wrzask. Po chwili zawtórował mu kolejny. Otumaniona, nie potrafiłam nic zrobić. Jedynie leżałam w łóżku i próbowałam zorientować się w sytuacji. Chrzęst łamanych kości przywrócił mnie do rzeczywistości. Pełnia. A w angielskim Praesidium mieszka całkiem sporo wilkołaków.
Skuliłam się pod kołdrą. Takie noce były najgorsze. Nikt nie spał. Każdy czuwał. Najgorzej w takich sytuacjach czuły się wampiry. Wilkołaki w trakcie pełni miały bardzo wrażliwy "radar" na wszelkie "anomalie". A wampiry są jednymi z największych anomalii jakie znam. Nie oddychają, nie jedzą, a mimo to żyją. To jedne z nielicznych stworzeń, które nie potrzebują tlenu.
-Misa? - przytłumiony głos Roberta dochodził z drugiej strony ściany.
-Jestem - powiedziałam uspokajająco.
-Jest coraz gorzej - jęknął.
Mimo niechęci do jakichkolwiek wycieczek w trakcie pełni, wstałam owinęłam się kołdrą i szybko poszłam do pokoju Roberta. Zastałam go zwiniętego w kłębek na łóżku, tak jak chwilę temu sama leżałam.
-Suń się - mruknęłam. Gdy tylko wykonał polecenie usiadłam na łóżku, zwijając nogi pod brodę i opierając się o ścianę. Przymknęłam oczy. Obecność drugiej osoby, nawet zimnej, jest niezwykle przyjemna w takich sytuacjach.  
-Wiesz co... - zaczął, ale urwał, gdy tylko usłyszał kolejny skowyt. - Nienawidzę tego!
-Wiem.
-To okropne. Przecież... - w tym momencie drzwi się otworzyły, a do środka wpadła Veronica.
-Ubierajcie się. Szybko! - warknęła rozglądając się czujnie. Nawet nie zwróciła uwagi na to, że jesteśmy w jednym łóżku. W ogóle... jej to nie zdziwiło.
-Co się dzieje? - spytał Robert, zrywając się na równe nogi.
-Colen wam wszystko wyjaśni. Wrócę po was za dwie minuty. Spakujcie najpotrzebniejsze rzeczy - zniknęła zanim ostatnie ze słów rozpłynęło się w powietrzu.
Szybko pobiegłam do swojego pokoju. Nie chciałam uciekać. W Praesidium było mi dobrze. Czułam się bezpiecznie. Oczywiście wszyscy znamy ten moment z wszelkich opowieści. Moment, w którym wszystko się pieprzy jeszcze bardziej.
Ubrałam się w bluzkę i spodnie zbytnio im się nie przyglądając. Nie było czasu. Do dużej torby podręcznej spakowałam dokumenty i inne najpotrzebniejsze rzeczy. W tym pieniądze. Colen zadbał o to by wszystkie stare rzeczy (w tym dom) znalazły nowych właścicieli i wszystkie pieniądze przekazał mi. Chciałam żeby je zatrzymał dla Praesidium, przecież utrzymanie tak wielkiej organizacji musi kosztować fortunę, a żaden z podopiecznych nie płaci. Nie przyjął pieniędzy.
Gdy wyszłam na korytarz, Robert i Veronica już czekali. Dziewczyna złapała nas oboje za ramię, boleśnie wpijając palce i... zniknęliśmy. Czułam zawroty głowy, mdłości i miałam mroczki przed oczami. W takim stanie znalazłam się w gabinecie Colena.
-Jesteście wreszcie - powiedział z ulgą brunet.
-Co... co się dzieje? - wydusiłam zaciskając powieki.
-Przenosimy was.
-Jak to?! Tak w środku nocy?! - oburzył się Robert. - To nie mogło poczekać?!
-Nie - uciął Colen. - Ciesz się, że nie musisz odbywać swojego dyżuru.
Coś było nie tak.  Było... za cicho.
-Co z wilkołakami? - wtrąciłam. Zignorowano moje pytanie.
-Pośpieszcie się - ponaglał Colen. Gdzieś trzasnęły drzwi.
-Colen, co z wilkołakami?! Gdzie są Kate i Lily?
-Szybko!  - nie było czasu na wyjaśnienia. Drzwi do biura Colena otworzyły się, do pomieszczenia wparował Ladislaus. Poczułam jak czyjeś palce ponownie zaciskają się na moim ramieniu. Ale ja mogłam myśleć tylko o tym co zobaczyłam za plecami Stokrotki - twarze Kate i Lily.
Chciałam się odezwać. Zrobić cokolwiek, ale wtedy wszystko rozjarzyło się oślepiającą bielą. Po chwili stałam na chodniku w pustej uliczce. Veronica stała obok wpijając palce w moje ramię. Robert stał naprzeciwko. 
-Udało się - wyszeptała Veronica z ulgą. 
-Co się dzieje? - spytał zdezorientowany Robert.
Ja nie miałam siły się odezwać. Przez tę chwilę nie mogłam oddychać, pojawiły się duszności - miałam wrażenie, że umieram. Nie było to nic przyjemnego.
-Później. Misa, dobrze się czujesz? - spytała Veronica, puszczając mnie.
Zrobiłam kilka chwiejnych kroków i upadłam. Przed zderzeniem z betonem uratował mnie Halder.  
-Nie teleportowałaś się jeszcze, prawda? W tym trzeba nabrać wprawy - stwierdziła Veronica. - Halder możesz ją nieść? Bo nie wyg...
Odleciałam.

Gdy otworzyłam oczy leżałam na kanapie w jakimś ciemnym pomieszczeniu. Nigdy więcej teleportacji. Nigdy. Niby wiedziałam, że czarownicy potrafią się teleportować, ale nie myślałam, że to takie nieprzyjemne! Prędzej padnę trupem niż następny raz to zrobię! 
-Cześć, Kelsey Fell - szepnął Robert nieoczekiwanie pojawiając się koło mnie. 
-Jak mnie nazwałeś? - jęknęłam siadając.
-Kelsey Fell. Tak tu pisze - wskazał na dokumenty.
Ach tak... dla świata zewnętrznego figuruję jako Kelsey Fell.
-A ty jak się nazywasz? - spytałam.
-Mark Fell - Robert wyszczerzył zęby. 
Czego on się szczerzy? Imię jak imię... chwila... moment... STOP! Colen sobie robi ze mnie jaja czy co?! No nie mówcie mi, że... to jakiś żart!
-Czołem, siostrzyczko! 
-Nie! - jęknęłam. - Nie wytrzymywałam z tobą wcześniej, a co dopiero, gdy mamy być rodziną! 
W krąg światła rzucanego przez lampkę stojącą na stole za Robertem weszła wysoka, jasnoskóra kobieta z długimi kasztanowymi i błękitnymi oczyma. Jednak tym co najbardziej przyciągało wzrok był jej strój. Czarne spodnie i bokserka, na to zarzucona skórzana kurtka w tym samym kolorze. Do pasa miała przypięty miecz, z cholewek butów wystawały rękojeści sztyletów.  
-Możecie skończyć te przekomarzanki? - spytała znudzonym głosem. 
-Kim jesteś? - spytałam. 
-Teresa Mephis - odpowiedziała bez zająknięcia.
-Dużo mi to mówi - powiedziałam, przecierając oczy.
Teresa zmierzyła mnie aroganckim spojrzeniem. 
-Jestem tu na prośbę Veronici Loss. Poprosiła mnie żeby wasza dwójka odnalazła się w naszej rzeczywistości. Wiedziała, że sami nie dacie sobie rady - jej usta wygięły się w złośliwym uśmiechu.
-Naszej rzeczywistości? To gdzie nas niby przeniosła? Na Antarktydę? - Robert silił się na humor.
Coś mu nie wychodziło.
-Do japońskiego Podziemia. Ale to tylko chwilowe. Waszym ostatecznym celem jest... - gwałtownie złapała powietrze - tego dowiecie się później. Im mniej wiesz tym lepiej - dopiero po chwili zorientowałam się, że ostatnie zdanie usłyszałam tylko ja. Co jest grane? 
-Rozdzielimy się w Tokio - kontynuowała. 
-Jak to rozdzielimy się? - przerwał jej Robert.
-Ty pójdziesz w jedną stronę, ona w drugą.
-Wiem, co to oznacza - machnął ręką jakby odganiał wyjątkowo złośliwą muchę. - Ale według tych papierów... jesteśmy rodzeństwem... nie możesz nas... rozdzielać - głos mu się załamywał.
-Polecenia odgórne - wzruszyła ramionami. - Wszyscy jesteśmy członkami Praesidium, musimy robić wszystko by zapewnić bezpieczeństwo wszystkim nadnaturalnym.
-A jeśli nie? - spytałam. - Jeśli nie chcę martwić się o innych? Może wolę żyć na swoich warunkach, w miejscu, które wybiorę sama? W otoczeniu ludzi, na których mi zależy? 
-Wtedy Praesidium cię zostawi. Samą, bez żadnej pomocy. Żaden nadnaturalny nie może przeżyć w ten sposób. Zwłaszcza, gdy jesteśmy dziećmi jak wasza dwójka. A w przypadku chłopaka - skinęła na Roberta - taki stan utrzyma się przez wieczność.
Zmroziło mnie. W tamtej chwili dotarło do mnie jak silnie Praesidium oddziałuje na innych. Zapewnia bezpieczeństwo, omotuje i uzależnia od siebie. Praesidium jest wspólnotą, która więzi. Stwarza nas od podstaw, takimi jakimi mamy być według nich. I wmawia nam, że tak powinno być.
-W Tokio dołączysz do tokijskiej organizacji wampirów. A my pójdziemy dalej. To tyle - skierowała się do białych drzwi i wyszła.
Usłyszeliśmy trzaskanie drzwi od lodówki. Po chwili wróciła z białą plastikową butelką w jednej ręce i talerzem wcześniej przygotowanych kanapek.
-Najwyższy czas coś zjeść, nie sądzicie? - ona żartuje, prawda?
Znam ją od paru minut, uciekam przed facetem, który chce mnie zabić i mam zaufać, że nie spróbuje mnie otruć? Fakt, mogła mnie zabić już wcześniej, ale... może jedzenie będzie zawierać środek usypiający, a ona dostarczy mnie Ladislausowi? Przecież mógł wyznaczyć nagrodę za moją głowę. Chociaż... nie. Koniec. To zakrawa na paranoję. Takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach. Po za tym w tej sytuacji nie mam innego wyjścia niż jej zaufać. Ona mi pomoże. Nic więcej. Żadnych podejrzeń. One nie mają żadnego sensu. Na pewno. Na pewno nie mają...